WYWIAD GKS.NET.PL

Jacek Berensztajn: W naszej drużynie było kilka silnych charakterów

Rozmawiali Damian Agatowski i Bartłomiej Majchrzak
#gksnigdyniezginie
#gksnigdyniezginie

Jak wspomina swój pobyt w Austrii? O co ma żal do Mariusza Kurasa? Z kim trzymał „sztamę” w GKS? Komu strzelił pierwszą bramkę w Ekstraklasie? – o tym wszystkim opowiedział nam najlepszy wykonawca rzutów wolnych w historii GKS-u Bełchatów, pierwszy wychowanek górniczego klubu, który zagrał w reprezentacji, autor setnego gola GKS-u w Ekstraklasie, prawdziwa ikona „Brunatnych” – Jacek Berensztajn.

Bartłomiej Majchrzak (GKS.net.pl): Co dziś porabia i z czego żyje legenda GKS-u Bełchatów?

Jacek Berensztajn: Grubo zaczęliście (śmiech). Oczywiście ze sportu. Całe moje życie kręci się wokół sportu. Wiadomo, że po zakończeniu gry, musiałem się czymś zająć, więc dziś jest to przede wszystkim „trenerka”. Obecnie pracuje w IV lidze w Orkanie Buczek, do której w ubiegłym roku awansowaliśmy z okręgówki. Pomagam również Jackowi Popkowi w akademii piłkarskiej „Soccer”. Wcześniej prowadziłem zajęcia indywidualne z dzieciakami, można powiedzieć udzielałem korepetycji piłkarskich. Daje mi to ogromną satysfakcję, ponieważ mogę w ten sposób przekazać dzieciakom swoje doświadczenie i umiejętności. Poza tym, mam teraz wreszcie więcej czasu dla rodziny. Mogę nadrobić zaległości, które nagromadziły się, kiedy zawodowo grałem w piłkę. Wówczas często wyjeżdżałem na zgrupowania, obozy i nie było mnie w domu, dlatego teraz staram się to wynagrodzić najbliższym.

Damian Agatowski (GKS.net.pl): Pierwsze kroki w seniorskiej piłce stawiałeś pod okiem trenera Zbigniewa Lepczyka, kiedy GKS grał jeszcze w III lidze. W swojej karierze współpracowałeś z wieloma trenerami. Któremu zawdzięczasz najwięcej?

Ciężko jest wyróżnić jednego trenera, bo jeżeli ktoś jest zdeterminowany w swojej pracy i chce do czegoś w życiu dojść, to powinien czerpać po trochu od każdego trenera. Niekiedy trzeba na bok odłożyć prywatne sympatie, bo wiadomo, najlepiej wspomina się trenerów u których się grało, a mniej takich, u których było się tylko rezerwowym. Jednak każdy z nich mnie czegoś nauczył. Zawsze jednak w wywiadach powtarzałem, że chyba najwięcej nauczyłem się w latach młodzieńczych, kiedy była tzw. praca u podstaw. Będąc jeszcze w trampkarzach czy juniorach, trenowałem pod okiem późniejszego wieloletniego kierownika drużyny GKS-u, Darka Marca, ponieważ on poświęcił mi mnóstwo czasu, abym te umiejętności piłkarskie szlifował. Mając 14 lat otrzymałem pierwsze powołanie do kadry Polski i właśnie wtedy wykonałem z Darkiem tytanową pracę pod kątem techniki. Zostawałem codziennie po normalnym treningu i przez godzinę podnosiłem w ten sposób swoje umiejętności. Dlatego mam bardzo miłe wspomnienia z tamtego okresu. Później przyszedł czas gry w seniorach, a tam już każdy trener dołożył swoją cegiełkę do mojego piłkarskiego rozwoju. Każdego więc miło wspominam, nigdy z nikim nie byłem skłócony. Swego czasu mogłem mieć trochę żalu do trenera Mariusza Kurasa, ponieważ w pewnym momencie postawił na innych zawodników, a ja musiałem szukać nowego klubu, ale takie było jego prawo, zwłaszcza, że GKS zaczął osiągać wtedy dobre wyniki.

D.A.: Oprócz wspomnianego trenera Kurasa czy takich szkoleniowców jak m.in. Krzysztof Pawlak, Jerzy Wyrobek i Jan Złomańczuk, miałeś okazję współpracować z nestorem „polskiej myśli szkoleniowej”, Orestem Lenczykiem. Czy już wtedy, w latach dziewięćdziesiątych był on tak charyzmatycznym trenerem?

Trener Lenczyk już wtedy miał swoją filozofię futbolu. Przychodząc do Bełchatowa od razu zaczął wprowadzać swoje metody pracy. Z perspektywy czasu mam do siebie żal – i chyba koledzy z drużyny myślą podobnie – że nie wyciągnęliśmy od trenera tego co najlepsze. Jeżeli byśmy w pełni mu zaufali, ta praca, którą chciał z nami wykonać przyniosłaby dużo lepsze efekty i wszyscy bylibyśmy na pewno lepszymi piłkarzami. Wtedy człowiek trochę marudził, że latem trener kazał nam pracować na hali, że  treningi momentami były mało piłkarskie itd. A dwa lata później z bardzo podobnym materiałem ludzkim, zajął z Ruchem Chorzów trzecie miejsce w lidze, a po latach również zdobył v-ce mistrzostwo Polski z GKS i mistrzostwo ze Śląskiem. Dlatego z perspektywy czasu szkoda, że nie w pełni zaufaliśmy trenerowi, ponieważ ominęła nas nagroda, chociażby w postaci zwycięstwa w finale Pucharu Polski, jaki rozgrywaliśmy w 1999 r. z Amicą Wronki. Z własnego więc doświadczenia wiem, że jeżeli piłkarz chce osiągnąć sukces, musi w stu procentach zaufać trenerowi, ponieważ jeżeli nie ma chemii między zawodnikiem a trenerem, to nic z tego nie będzie. Wtedy człowiek był młody i popełniał błędy, dziś postąpiłbym inaczej.

B.M.: Grałeś w reprezentacjach U-18, U-20, U-21. Miałeś więc okazję pojeździć po świecie i rywalizować na boisku z takimi piłkarzami jak: Bebeto, Diego Simeone, Carsten Jancer czy Roberto Carlos. Jak to wspominasz?

Kiedy umawialiśmy się na ten wywiad i Damian zapytał czy mam jakieś pamiątki, musiałem wrócić pamięcią do czasów młodości. Wyciągnąłem więc kilka zdjęć i artykułów prasowych z tamtego okresu, by przypomnieć sobie niektóre wydarzenia i wtedy wróciło mnóstwo fajnych wspomnień. Byłem w reprezentacją U-18 w Niemczech, gdzie występował m.in. Carsten Jancer i inni piłkarze grający na poziomie Bundesligi. Fajny był również wyjazd z kadrą B do Argentyny i Brazylii. Człowiek nie zdawał sobie wtedy sprawy, z kim ma okazję rywalizować, potem oglądał tych zawodników w telewizji. Między osiemnastym a dwudziestym pierwszym rokiem życia, takie wyjazdy z kadrą były niemalże co dwa, trzy tygodnie. Jak kiedyś policzyłem, tych krajów, w których byłem z kadrą U-18, U-20 czy U-21, zebrało się około czterdziestu. Później nawet mi tego brakowało, bo rywalizowało się wówczas z rówieśnikami z Anglii, Francji czy Niemiec. Po 21. roku życia zostawała już tylko gra w lidze. To były fajne czasy.

D.A.: Rozdział książki pt. „Reprezentacja Polski” mógł być twoim zdaniem bogatszy? Choć i tak zapisałeś się na stałe w historii GKS-u, jako pierwszy wychowanek, który zagrał w seniorskiej kadrze.

Na pewno jakąś satysfakcję z tego mam, ponieważ praca, którą wykonywałem od najmłodszych lat w GKS, pasja do gry w piłkę, która była wtedy dla mnie najważniejsza, przyniosła efekt w postaci tych dwóch występów. Lekki niedosyt oczywiście jest, ponieważ był to tylko epizod w dorosłej reprezentacji, ale w latach dziewięćdziesiątych były lepsze kluby od nas: Legia, Widzew, Wisła, gdzie zawodnicy tych drużyn grali na wyższym poziomie i o wyższe cele, dlatego im łatwiej było się przebić do kadry. Może gdybym wcześniej odszedł do lepszego klubu, reprezentacja nie byłaby dla mnie tylko epizodem. Zostałem jednak w Bełchatowie, ponieważ byłem mocno związany z GKS, więc nie ma do czego wracać. Dwa razy wystąpiłem z orzełkiem na piersi i to też trzeba traktować jako plus.

B.M.: Twoim znakiem firmowym były rzuty wolne. Dziś piłkarski świat podziwia wolne wykonywane przez Cristiano Ronaldo czy Roberta Lewandowskiego. A na kim wzorował się Jacek Berensztajn?

W tamtych czasach było kilku innych genialnych zawodników, jak chociażby Michel Platini czy Diego Maradona – prawdziwe ikony piłki nożnej. Rzuty wolne są takim elementem gry, w którym trzeba wypracować swój styl. Nawet Robert Lewandowski udowadnia dzisiaj, że mając dość dużą stopę, tak dobiera ilość kroków i siłę uderzenia, tak dużo czasu poświęca doskonaleniu tego elementu gry, żeby w meczu być do wykonania wolnego perfekcyjnie przygotowanym. W meczu masz np. dwa rzuty wolne, z których możesz uderzyć na bramkę i przynajmniej jeden musisz wykorzystać. Dzisiaj niewielu piłkarzy potrafi skutecznie, podkreślam skutecznie, zamienić rzut wolny na gola i być w tym elemencie powtarzalnym.

D.A.: W latach 90-tych zaliczany byłeś do grona najlepszych wykonawców rzutów wolnych, jakich widziała Ekstraklasa. Podobno miałeś być nawet następcą Leszka Piszka w Legii. Tych bramek strzelonych z wolnego uzbierałeś sporo. Czy któraś z nich była dla Ciebie szczególna?

Do dzisiaj wspominam bramkę, którą udało mi się strzelić w meczu z Amicą Wronki trenerowi Michniewiczowi, który wtedy debiutował w ekstraklasie. Były dwa takie miejsca na boisku: po lewej stronie, gdzie prawą nogą można było dokręcać piłkę nad murem i z drugiej strony, gdzie można było piłkę uderzać bardziej lewą nogą. Po prostu zawsze trzeba było szukać sposobu na oszukanie bramkarza. Jeżeli bramkarz był mały, jak Gift Muzadzi z Lecha Poznań, wystarczyło, że zrobił ruch do środka, myśląc, że będę strzelał nad murem, a wtedy trafiałem tam gdzie on stał w tym momencie, a on robił błąd tego jednego kroku i nie miał już możliwości dojścia do piłki, która z odpowiednią rotacją wpadała obok niego. Takie bramki się pamięta i fajnie, że piłka wpadała akurat tam, gdzie chciałem ją posłać.

B.M.: Grałeś w GKS przez jedenaście sezonów, ale przeszedłeś przez skrajnie różne rzeczywistości. Pierwsza epoka, uwieczniona historycznym awansem do Ekstraklasy. Jak wspominasz tamten okres?

Dla młodego chłopaka, który się tu wychował była to największa frajda. Długo walczyliśmy o tą Ekstraklasę dla Bełchatowa. Wcześniej było kilka takich sytuacji, że niewiele nam brakowało, aż w końcu przyszedł taki moment, że dojrzeliśmy do tego jako drużyna i ten historyczny awans był taką nagrodą za pracę wykonaną w klubie dla nas, piłkarzy, ale również dla działaczy, kibiców i ludzi związanych z GKS.

D.A.: A czy czułeś na sobie większy ciężar odpowiedzialności z racji roli lidera, jaką wówczas pełniłeś w drużynie trenerów Władysława Łacha, a później Krzysztofa Pawlaka?

Tak naprawdę odczułem to na własnej skórze mając 16 czy 17 lat, kiedy wchodziłem do pierwszej drużyny. Uważałem jednak, że jeśli ktoś ma jakieś umiejętności piłkarskie i chce coś w piłce osiągnąć; dąży do tego z całych sił, to nawet ci starsi zawodnicy, którzy w tamtych czasach zupełnie inaczej postrzegali młodych piłkarzy, momentami nas nawet gnębili – co dzisiaj już raczej się nie zdarza – widząc potencjał i zaangażowanie takiego nastolatka, sami w końcu przekonywali się, że drużyna z młodym zdolnym może tylko zyskać na jakości. Wystarczyły więc dwa, trzy dobre mecze i drużyna poczuła, że warto z takim młodym zawodnikiem współpracować.

B.M.: Po pierwszym spadku GKS-u z Ekstraklasy w 1997 roku, trafiłeś do Austrii. Grałeś w SV Ried 1,5 sezonu, zdobyłeś krajowy puchar. Jak wspominasz tą zagraniczną przygodę?

Z perspektywy czasu uważam, że był to zdecydowanie za krótki epizod. Po spadku z Ekstraklasy, szukałem rozwiązania by nie grać znowu w II lidze. Nadarzyła się okazja wyjazdu za granicę i skorzystałem z tej opcji. Myślę, że był to dobry kierunek, ponieważ Ried to było nieduże miasto, podobne do Bełchatowa. Pierwszy sezon był naprawdę udany. Szybko wkomponowałem się w zespół, w którym grał też Kaziu Węgrzyn, co na pewno mi pomogło. Było więc dwóch Polaków, kilku Jugosłowian, jeden Słowak i złapaliśmy szybko wspólny język, co zaowocowało chociażby zdobyciem tego Pucharu Austrii. Ja akurat w samym finale nie wystąpiłem z powodu kontuzji, ale do tego momentu grałem we wszystkich spotkaniach. W drugim sezonie doszło do kilku zmian w klubie. Trener zmienił taktykę, a ja mając wówczas niespełna 25 lat bardzo chciałem grać. Po przedsezonowych sparingach wydawało mi się, że zasługuję na grę w pierwszym składzie, a tymczasem w lidze częściej wchodziłem z ławki rezerwowych. Trochę się zagotowałem, ambicja wzięła górę i w czasie październikowej przerwy na kadrę, kiedy przyjechałem na kilka dni do Bełchatowa, padła propozycja z GKS-u czy nie chciałbym wrócić? Zgodziłem się, choć dziś uważam, że chyba nie do końca była to rozsądna decyzja. Powinienem wtedy trochę odczekać, powalczyć jeszcze bardziej o regularną grę w Ried, a może nawet zmienić otoczenie, a wtedy moja piłkarska przygoda za granicą z pewnością trwałaby dłużej. A tak wróciłem do punktu wyjścia, robiąc poniekąd krok w tył. Później pojawiła się jeszcze kontuzja i wszystko się pogmatwało, ale takie jest właśnie życie piłkarza. Nieraz podejmuje się nie do końca dobre decyzje. Trudno, czasu się nie cofnie.

D.A.: A nie miałeś wtedy innej alternatywy? Skoro w SV Ried nie widziano dla ciebie miejsca, to może była szansa na angaż np. w 2. Bundeslidze?

To był moment szybkich decyzji. GKS wrócił do Ekstraklasy i był już w trakcie rundy jesiennej, a z Austrii dostałem telefon o rozwiązaniu umowy. Nie było więc czasu na szukanie innego rozwiązania. By znaleźć dla siebie nowy klub, musiałbym poczekać do przerwy zimowej. Wróciłem więc do GKS-u na pięć ostatnich jesiennych kolejek, w których na piętnaście możliwych do zdobycia punktów, ugraliśmy dziesięć, więc nie wyglądało to najgorzej. Niestety tamten sezon zakończyliśmy spadkiem z Ekstraklasy. Trochę chyba przespaliśmy zimę, zabrakło ruchów transferowych, a zespół poczuł się zbyt pewnie. A jak wiadomo w piłce nigdy niczego nie można być w stu procentach pewnym. Decyzja więc o powrocie do Bełchatowa była impulsem podyktowanym poniekąd tym, że tu była rodzina, tu był klub, w którym zawsze czułem się dobrze, a zabrakło czasu na spokojne rozważenie wszelkich „za” i „przeciw”. W piłce trzeba czasami zaryzykować i spróbować czegoś nowego. Mnie tego ryzyka w tamtym momencie zabrakło.

B.M.: Po powrocie do Bełchatowa, ponownie występowałeś w Ekstraklasie i po raz drugi zagrałeś z GKS w finale Pucharu Polski. Czego zabrakło aby przynajmniej raz wznieść puchar w geście triumfu. W 1996 roku minimalnie lepszy był Ruch Chorzów, w 1999 r. Amica Wronki…

To były dwa różne mecze. Pierwszy mecz graliśmy z Ruchem, a więc drużyną drugoligową, która dopiero co wywalczyła awans do Ekstraklasy. Nam będącym w euforii z racji utrzymania się w lidze po meczu z Pogonią, zabrakło chyba koncentracji w tygodniu poprzedzającym finał Pucharu Polski. W tej radości z utrzymania, nie zauważyliśmy chyba rozluźnienia, które wkradło się do zespołu. Wydawało się, że po wygranym meczu z Pogonią, rywalizacja z Ruchem pójdzie dosyć gładko. Tym bardziej więc szkoda, bo z perspektywy czasu uważam, że pierwszy finał był łatwiejszy do wygrania niż drugi, ponieważ Amica była już drużyną ograną i lepszą piłkarsko niż Ruch. Żałuję, że nie udało się wygrać tego pucharu, ale to po raz kolejny pokazało jak przewrotną dyscypliną sportu jest piłka nożna. W meczu z Pogonią zdobyłem zwycięską bramkę w końcówce spotkania, zaś w spotkaniu z Ruchem piłka po moim rykoszecie zmyliła Zbyszka Millera i wpadła do bramki. Stosunek więc wyszedł na zero. Życie piłkarskie raz daje, a raz zabiera i z tym się trzeba liczyć.

D.A.: W przerwach – nazwijmy to – między występami w GKS, reprezentowałeś barwy Siarki Tarnobrzeg, Odry Wodzisław, KSZO Ostrowiec Św., RKS-u Radomsko i Zagłębia Sosnowiec. Pobyt w którym z tych klubów najlepiej wspominasz?

Do Siarki trafiłem w ramach wypożyczenia z GKS-u na pół roku. Wtedy Siarka grała w Ekstraklasie, więc chciałem spróbować swoich sił w wyższej lidze, poczuć jej smak. I to był dobry ruch, ponieważ był to klub podobny do GKS-u, gdzie stawiano na młodzież i można było się pokazać. Pierwsze mecze w Ekstraklasie, pierwsza strzelona bramka i to nawet Zbyszkowi Robakiewiczowi, który bronił w Legii, a z którym później pracowaliśmy razem. Fajny czas, nowe doświadczenie, ale wielkich szans na utrzymanie z Siarką w lidze nie było. Jednak dla młodego chłopaka gra w Ekstraklasie, bez większej presji, bez większych obciążeń była dobrą lekcją. Dzięki tamtej przygodzie z Siarką, byłem później bardziej świadomy tego, czego mogę się spodziewać po Ekstraklasie. Drugi wyjazd na wypożyczenie do Wodzisławia zbiegł się z moją kontuzją. Po rozmowie z trenerem Złomańczukiem, który wówczas był szkoleniowcem GKS-u, doszedłem do wniosku, że większych szans na regularną grę w GKS nie będę miał, więc wybrałem opcję I-ligowej Odry. To był dobry ruch, ponieważ trafiłem do klubu, który grał w Ekstraklasie, a GKS nieskutecznie bił się o awans z II ligi. W tamtym okresie Odra była klubem, w którym można było się odbudować. Oprócz mnie, grając w Wodzisławiu do formy wrócili m.in. Grzesiu Rasiak, Marek Saganowski i wielu innych zawodników. Późniejsze kluby jak KSZO, Radomsko czy Zagłębie Sosnowiec były pokłosiem tego, że w Bełchatowie nie zaproponowano mi kontraktu, więc musiałem szukać swojego miejsca, dlatego szedłem tam, gdzie akurat byłem potrzebny. Może kibice patrzyli na to nieco inaczej, zwłaszcza w kontekście mojego odejścia do Radomska, ale nigdy niczego nie prostowałem. Z RKS-u pojawiła się propozycja, a był to klub stosunkowo blisko mojego domu, więc się zgodziłem. Z perspektywy czasu fajnie wspominam czas spędzony w KSZO Ostrowiec, gdzie była solidna drużyna i byliśmy o włos od awansu do Ekstraklasy. Niestety później prezes Stasiak zaczął chyba za bardzo kombinować i choć miałem jeszcze ważny 1,5-roczny kontrakt, okazało się, że w kolejnym sezonie drużyna nie będzie rywalizować o najwyższe cele w lidze. Wtedy padła propozycja z Sosnowca, już właściwie na koniec mojej poważnej przygody z piłką. W Zagłębiu szybko złapałem kontakt z drużyną i po roku udało nam się wywalczyć awans do Ekstraklasy. Niestety już na początku zostaliśmy karnie zdegradowani, co zupełnie nie sprzyjało budowaniu atmosfery. Było mnóstwo zamieszania w klubie. Musiałem więc podjąć kolejną decyzję, czy ruszam w Polskę w poszukiwaniu nowego klubu czy zamykam rozdział gry na wysokim poziomie i wracam do Bełchatowa, grając w moich rodzinnych stronach w zespołach z niższych szczebli rozgrywkowych.

D.A.: Wracając do twoich występów, pamiętam taki mecz z 2004 roku, kiedy przyjechałeś do Bełchatowa z RKS Radomsko i strzeliłeś dwie bramki GKS-owi. Prowadziliście przy Sportowej 2:1, choć ostatecznie górą byli „Brunatni”.

Pamiętam ten mecz. Uprzedzając więc może kolejne pytanie, wcale nie miałem zamiaru w jakikolwiek sposób odgryźć się na GKS. Chciałem wówczas zagrać dobry mecz, przypomnieć się kibicom i choć oni mogli to odebrać w inny sposób, to po strzelonych bramkach nie manifestowałem radości. Strzeliłem dwie bramki i tym chyba pokazałem, że wciąż stać mnie na grę na solidnym poziomie. Później jeszcze grając w KSZO, kiedy trenerem GKS-u ponownie został Orest Lenczyk, pojawiły się zapytania o moją osobę, ale bez konkretów. Trener Lenczyk ostatecznie nie zaryzykował sprowadzenia mnie do GKS-u, choć była opcja, abym był zmiennikiem Garguły w środku pomocy.

B.M.: Teraz pytania trochę ankietowe. Najlepszy i najsłabszy piłkarz, z którym grałeś w GKS?

Bardzo dobrze mi się współpracowało z Januszem Kudybą, który był napastnikiem. Ja grałem na dziesiątce, a Janusz był typowym snajperem, który jednak nie zapominał, że gra z drużyną. Przez pryzmat jego gry, wiedziałem gdzie mogę zagrać piłkę w pole karne, aby ona trafiła do niego. Sam Janusz również zgrywał piłki na 10-12 metr, gdzie ja mogłem uderzyć. I choć dla niego występy w GKS były krótkim epizodem, to nasza współpraca układała się naprawdę bardzo dobrze. Mega inteligentny piłkarz, przy którym sam wiele się nauczyłem. Jeśli zaś chodzi o najsłabszego piłkarza … (śmiech). Nie chciałbym nikogo skrzywdzić. Było wiele zabawnych sytuacji, kiedy śmialiśmy się w drużynie z zawodników, którzy nie dawali sobie rady lub popełniali na boisku jakieś szkolne błędy, ale wszystko odbywało się w granicach tzw. „dobrego smaku”. Każdy zawodnik, który trafiał do Bełchatowa posiadał jakieś umiejętności. Można było sobie pożartować, ale nie chciałbym nikogo wskazywać, by przypadkiem nie urazić.

D.A.: A twój najlepszy kolega z szatni i ten, z którym się unikaliście?

Powiem żartobliwie. Były takie sytuacje na boisku, że zawodnicy defensywni zarzucali mi, że muszą za mnie – piłkarza ofensywnego – więcej biegać (śmiech). Czasami było śmiesznie, czasami nerwowo, jak to w życiu. Kiedyś pokłóciłem się z Piotrkiem Szarpakiem, który zarzucił mi, że on musi na boisku więcej pracować, a ja spijam „śmietankę”. Ale np. Darek Durda będąc defensywnym pomocnikiem, również pracował poniekąd na moje nazwisko. Jednak z każdym z tych chłopaków mam fajne relacje, spotkaliśmy się na 40-leciu klubu, wspominaliśmy, żartowaliśmy, nikt do nikogo nie żywi urazy.

D.A.: Przez wiele lat kapitanem GKS-u był Sylwester Szkudlarek, z którym grałeś – wybrany zresztą wraz z tobą do najlepszej jedenastki 40-lecia. Czy swoją postawą w szatni potrafił wstrząsnąć drużyną, kiedy ona tego potrzebowała?

Pierwszy głos miał zawsze trener, ale gdy już przekazał nam swoje uwagi, wtedy opuszczał szatnię, by „szatnia” odpowiednio zareagowała. W naszej drużynie było wówczas kilka silnych charakterów, które trzymały „szatnię” i w sytuacjach kryzysowych, nie pozwalały rozejść jej się na boki. Sylwek miał cechy wojownika i choć nie mówił dużo, to mówił konkretnie, po czym wychodził na boisko i realizował wszystkie założenia taktyczne. To przede wszystkim on dawał sygnał, że walczymy, bijemy się o Bełchatów i to było dla zespołu najważniejsze.

D.A.: A jak wspominasz piłkarzy, nazwijmy to „po przejściach”, którzy przychodzili do Bełchatowa z bagażem doświadczeń, jak np. śp. Dariusz Marciniak, Juliusz Kruszankin czy Konrad Paciorkowski?

Z Darkiem mieliśmy małe problemy, choć dopóki grał i trenował normalnie, wydawało się, że problem alkoholu go nie dotyczy. Na początku bardzo nam pomagał. To był mega napastnik! W debiucie strzelił gola Siarce, później trafił w Katowicach z GKS i od tamtego meczu zaczęły się problemy. Była chwilowa przerwa w rozgrywkach spowodowana meczem reprezentacji, kilka dni wolnego od zajęć i wtedy pojawiły się problemy, nazwijmy to „natury osobistej”. Po kilku tygodniach od przyjścia do Bełchatowa, Darka już z nami nie było.

D.A.: Konrad Paciorkowski?

Ciężki charakter (śmiech). Fajny chłopak, ale również były z nim problemy. Oprócz Konrada, mieliśmy jeszcze dwóch bramkarzy: Olek Ptak, który uważam bardzo mądrze pokierował swoją karierą i może dlatego przez wiele lat bronił na wysokim poziomie oraz Zbyszek Miller, który mógł zdecydowanie więcej w piłce osiągnąć. Miał mega potencjał, ale hamowały go kontuzje, dlatego jego przygoda z Ekstraklasą trwała stosunkowo krótko.

D.A.: Juliusz Kruszankin, który przychodził do GKS-u jako były reprezentant Polski i piłkarz Legii.

On grał również parę lat w Łodzi, a mnie jakoś nigdy nie było po drodze z piłkarzami pochodzącymi z tego miasta (śmiech). Miał trochę za wysokie „ego”, przychodząc do GKS-u i może dlatego grał w Bełchatowie niecałą rundę. Ale jako piłkarz, był solidnym obrońcą i do dzisiaj spotykamy się na kursach trenerskich. Chociaż ja zawsze bardziej trzymałem się z chłopakami pochodzącymi z Bełchatowa i okolic.

B.M.: Twój najlepszy i najgorszy mecz w barwach GKS-u?

Najgorszy to powinni wskazać kibice (śmiech). A najlepszy? Myślę, że były dwa takie mecze. Pierwszy to rywalizacja z Siarką Tarnobrzeg w Ekstraklasie, kiedy wygraliśmy 4:0. Udało mi się wtedy strzelić dwie bramki: pierwszą z rzutu karnego, a drugą takim lobem nad bramkarzem i to nie była przypadkowa bramka. Przyjmując piłkę widziałem, że bramkarz wychodzi i postanowiłem to wykorzystać. To był impuls i natychmiastowa decyzja. Drugi taki dobry mecz zagrałem z Amicą Wronki, kiedy również strzeliłem dwie bramki. Pierwsza ze wspomnianego wcześniej rzutu wolnego, a druga z głowy, gdzie niezwykle rzadko udawało mi się w ten sposób zaskakiwać bramkarzy przeciwników. Dziś fajnie się to wspomina, ale był jeszcze kiedyś taki mecz w II lidze, bodajże z Okocimskim Brzesko, gdzie udało mi się ustrzelić hattricka (red. GKS – Okocimski 5:1, sezon 1993/94). Pamiętam, że strzeliłem wówczas pierwszą bramkę prawą nogą, drugą zdobyłem lewą nogą, a trzecią dołożyłem głową, więc można powiedzieć komplet (śmiech). Są w życiu piłkarza takie mecze, kiedy wychodzi ci absolutnie wszystko i to było jedno z takich spotkań.

D.A.: A ten najgorszy?

Pamiętam był taki mecz z Legią w Bełchatowie, gdzie przegraliśmy 0:1 (red. sezon 1996/97), a ja nie strzeliłem karnego Grześkowi Szamotulskiemu. Wiem, że w następnych dwustu meczach, w takiej sytuacji bym tego karnego zamienił na bramkę, ponieważ wiedziałem, jak Grzesiek zachowuje się przy „jedenastce”: idzie w swoją prawą stronę, więc strzelać powinienem w jego lewą. A w tamtym momencie w jednej chwili zmieniłem decyzję i strzeliłem obok słupka. Później były jeszcze mecze z Odrą Wodzisław (red. 1:1, sezon 1998/99) i Odrą Opole (red. 0:2, sezon 2001/02), gdzie też nie strzeliłem karnych i to utkwiło mi w pamięci. Po tych meczach miałem ogromne pretensje do siebie.

D.A.: A który z tych trzech GKS-ów – 1991/97, GKS 1999/2001 i GKS 2001/03 – jest najbliższy Twojemu sercu?

Zdecydowanie ten pierwszy, ponieważ grałem w nim od III ligi do Ekstraklasy. Poza tym było wówczas w drużynie wielu zawodników stąd, z Bełchatowa i okolic. Później oczywiście dochodzili chłopcy z innych klubów i „szatnia” budowała się wtedy nieco dłużej niż na początku.

D.A.: Teraz porozmawiajmy może o twojej trenerskiej karierze. Bo niby zakończyłeś karierę zawodniczą…

…powiem szczerze, że jeszcze nie zakończyłem (śmiech). Śmieję się, że niektórzy piłkarze na zakończenie mają mecze pożegnalne, a w moim przypadku będzie tak, że… ja chyba nigdy nie skończę (śmiech). Bo nie dość, że gram sobie z chłopakami w ligach amatorskich, to miałem propozycje by jeszcze spróbować pograć w okręgówce, ale oprócz doświadczenia i umiejętności, trzeba mieć też trochę samokrytyki, więc takie amatorskie granie w zupełności mi wystarczy i daje sporo satysfakcji.

B.M.: Jak na razie trenujesz zespoły z niższych klas, a czy w przyszłości planujesz poprowadzić zespół z I lub II ligi?

Póki co pracuję na niższym szczeblu i ciągle się tej „trenerki” uczę, poznając „szatnię” z innej perspektywy niż parę lat wcześniej, kiedy jeszcze zawodowo grałem. Był taki moment w GKS, że trafiłem do sztabu Kamila Kieresia w Ekstraklasie. Razem z Andrzejem Orszulakiem i Zbyszkiem Robakiewiczem pomagaliśmy mu w pracy i myślę, że w tym zawodzie nie liczą się same chęci, ale też świadomość specyfiki pracy na wyższym poziomie. W pracy trenera nie chodzi przecież tylko o przekazywanie poleceń zawodnikom, ale przede wszystkim o przygotowanie zespołu pod kątem fizycznym, mentalnym i taktycznym. Na to nie jestem jeszcze gotowy. W lidze okręgowej jak najbardziej, ponieważ tu mogę jeszcze popełniać jakieś błędy i szkolić swój warsztat. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę pierwszym trenerem drużyny grającej na najwyższym szczeblu. Myślę, że bardziej bym się odnalazł jako asystent lub trener ds. technicznych, jeśli już mówimy o trenowaniu zespołu Ekstraklasowego czy I-ligowego. Praca trenera jest trudna, bo w przypadku kiepskich wyników, możesz zostać zwolniony po pięciu meczach i przez następne pięć lat czekać na propozycję, będąc na bezrobociu. Nie tędy droga.

D.A.: Jakbyś ocenił obecną sytuację GKS-u? Jeszcze trzy lata temu graliśmy w Ekstraklasie, a dziś jesteśmy w środku II-ligowej tabeli.

Sytuacja jest na pewno trudna i wydostać się z tej II ligi nie będzie łatwo. Jeszcze niedawno GKS grał w Ekstraklasie, później spadł do I ligi, czego po dobrej rundzie jesiennej chyba nikt się nie spodziewał. W sporcie trzeba być cały czas czujnym, ponieważ o końcowym wyniku decydują nieraz niuanse. Tak było chociażby w tym pamiętnym meczu z Koroną, gdzie zabrakło kilku sekund by wygrać i mecz w Łęcznej decydowałby o utrzymaniu. A w potyczce tamtego GKS-u z Górnikiem, uważam, że piłkarsko bylibyśmy w stanie się utrzymać. Nie chcę oceniać drugiego z rzędu spadku, tym razem z I ligi. Nie było mnie wtedy w drużynie. Mogę mieć do siebie żal o ten ostatni spadek z Ekstraklasy, bo być może czegoś nie dopilnowałem, co w ostatecznym rozrachunku przyniosłoby nam utrzymanie w elicie. Gdybyśmy się wtedy utrzymali, zupełnie inny poziom piłki mielibyśmy dzisiaj w Bełchatowie. Wydaje mi się jednak, że najbardziej zabolał spadek do II ligi. Teraz wszyscy ponosimy tego konsekwencje. Wiadomo inna była perspektywa pracy w Ekstraklasie, ale niewiele gorsza również w I lidze, z innymi piłkarzami, na innych warunkach finansowych. Dziś GKS Bełchatów, dla piłkarzy z Ekstraklasy nie jest łakomym kąskiem. Klub musi więc podążać w innym kierunku, szukać młodych talentów, promować ich, bo tak funkcjonuje większość drużyn na tym poziomie. Na pewno też potrzeba dużo cierpliwości.

D.A.: Jak obserwujesz dzisiejszy GKS, sposób gry drużyny, zawodników, którzy przyszli w ostatnim czasie do klubu, widzisz realną szansę na włączenie się do walki o awans?

W piłce zawsze jest szansa. Czy będzie to walka o awans czy spokojna gra o to, by nie zagrzebać się gdzieś w dolnych rejonach tabeli, jedno jest pewne: II liga jest specyficzna. Od początku tego sezonu budowany jest zupełnie nowy zespół i nawet ci piłkarze, którzy dołączyli do drużyny w przerwie zimowej, udowadniają, że trener Pawlak ma koncepcję, którą konsekwentnie realizuje. Oczywiście wiosna zweryfikuje czy ta droga jest właściwa. Dobrą pracę wykonuje również dyrektor sportowy, który ma doświadczenie z pracy w Ekstraklasie. On spina to wszystko w całość. Ja życzę tej drużynie by udało się tej wiosny awansować, ale wszyscy muszą na ten sukces mocno popracować. Nie tylko zawodnicy i sztab szkoleniowy, ale również pracownicy klubu. GKS Bełchatów zawsze słynął z tego, że panowała tu rodzinna atmosfera. Dziś brakuje mi trochę w klubie ludzi, którzy przez wiele lat tworzyli ten dawny GKS. Ten potencjał ludzki, który tu mamy, chyba nie do końca jest właściwie wykorzystywany. Oczywiście powoli zaczyna się to zmieniać. Dziś potrzeba ludzi z wiedzą, doświadczeniem, ale przede wszystkim takich, którzy w pełni oddadzą serce GKS-owi. Pamiętam, jak pracowałem z Kamilem Kieresiem i Andrzejem Orszulakiem, ludźmi, którzy całe dnie potrafili spędzać w klubie, wiele osób wówczas pytało, czy my w ogóle wracamy do domów? – tak długo potrafiliśmy przesiadywać w klubie, analizując sprawy sportowe, pracując nad tym, by coś poprawić. Czasami trzeba poświęcić swoje prywatne życie, by osiągnąć w sporcie sukces. Jeśli cały obecny GKS, od zawodników po działaczy, będzie szedł w jednym kierunku, nagroda przyjdzie już na koniec sezonu. Życie pokaże, jak będzie.